Uwielbiam weekendowe wybiegania, kiedy przez kilka godzin mogę eksplorować okoliczne ścieżki biegowe i bratać się z psami, które czają się, by zaparkować uzębieniem na moich pośladkach. Niekiedy jest tak, że zamykam się na cały świat i nie myślę o niczym. Nie kontroluję kroku biegowego, nie zauważam otoczenia, które zmienia się z każdym przebiegniętym kilometrem. Jestem totalnie odcięty i oderwany od rzeczywistości. Są jednak dni, kiedy przeżywam prawdziwe oblężenie myślowe i w trakcie treningu staram się dopracować kolejne dania, lub wygenerować całotygodniowe menu. Dziś, choć biegałem z Jackiem, w chwilach zawieszenia, przekładałem w głowie wszystkie dostępne produkty i roztaczając wizje obiadowe, czułem smak każdego pomysłu. Choć wizji było tyle, że z uszu wydobywał się siwy dym, moje myśli co jakiś czas powracały do Brukselki, która jakiś czas temu postanowiła się u nas zatrzymać. Gdy wchodziłem do domu miałem już gotowy plan, który po przekroczeniu progu mieszkania rozbił się o podłogę. Wystarczyło kilka godzin nieobecności, a w kuchni zastałem na wpół rozebraną brukselkę, która postanowiła się zabawić i dobierała się do Piwa. Cholera wie, jak to jest z tym złotym napojem, ciężko określić jego płeć, ale nie zamierzałem ingerować w preferencję zielonej koleżanki. Cieszyłem się, pochłaniając ten niezwykle interesujący widok. Nie zamierzałem im przeszkadzać. Widząc zadowolenie obydwu stron, postanowiłem ryżem sypnąć na szczęście.
Tu mnie znajdziesz