Pamiętam nasze pierwsze spotkanie w przedszkolu. Ok, nie pamiętam. Wymyślam przy popołudniowej kawie historyjkę, żeby zbyt sztywno nie było przy czytaniu przepisu. Zatem od początku. Dawno, dawno temu, w dniu, w którym niosłem Faraona do chrztu. Stop! Chyba, za bardzo płynę. Zacznę więc jeszcze raz. Kaszę mannę serwowano mi od kiedy pamiętam, a pamięć pomimo 44 wiosen, dotrzymuje mi dziarskiego kroku. No może czasem kuleje, ale to są sporadyczne przypadki. Najbardziej utkwiły mi w pamięci dwa zestawy. Jeden z nich obejmował cukier i cynamon, a drugi zazwyczaj sok z wiśni, od którego uginały się półki w naszej piwnicy. Gdy już nieco podrosłem i zniknęło mleko spod mojego nosa, a zamiast niego zaczął się pojawiać pierwszy wąs, zwany „młodzieńczym kabanem”, zapomniałem o przysmaku z dzieciństwa. Przez długie lata nie było mi dane posmakować tzw. kaszki, ale kilka dni temu, będąc w niemieckim dyskoncie spożywczym, dojrzałem ją na półce. To było jak olśnienie. W jednej chwili zapragnąłem ponownie poczuć jej smak. Pech chciał, że podczas tej samej wizyty w sklepie, kupiłem kilka innych rzeczy i wcześniej wspomniana dama, przejęła rolę drugoplanową. Osadzona w ciemnym kącie szafki oczekiwała na swoją kolej, by pomysł na jej wykonanie mógł dojrzeć. Cieszę się, że nie poszedłem w gotowany standard, bo pieczona wersja okazała się daniem, które będę po stokroć powtarzał.
Tu mnie znajdziesz