Wielkimi krokami zbliża się spontaniczny, rzec by można, start w Ultramaratonie Nowe Granice w Zielonej Górze na dystansie 100 kilometrów. Miniona sobota była ostatnim racjonalnym terminem, by zrobić dłuższe niż zwykle wybieganie i zahaczyć odrobinę leśnego terenu i polnych dróg. Towarzystwo z którym przeważnie przychodziło mi biegać, z ważniejszych i mniej ważnych powodów, wykruszyło się i wydawać by się mogło, że sam pozostanę ze swoimi kilometrami. Na szczęście na horyzoncie pojawiła się Martyna prowadząca bloga KATwoman, która również przygotowuje się do tego samego biegu i tym samym miałem towarzyszkę akcji ONE WAY TICKET. Standardowo taka wycieczka rozpoczyna się na dworcu PKP skąd wyruszamy do miejsca, gdzie wyznaczono start i tym razem ponownie padło na Kwidzyn. Zaplanowana trasa miała 55 km, ale jak się później okazało cichy bohater całego biegania ( Garmin 910XT ), poustawiał wszystko po swojemu.
Mój zegarek ostatnio zaczął szwankować, dlatego musiałem pożyczyć od Marcina jego urządzenie nawigacyjne i to pacjent z powyższego zdjęcia miał nam ułatwić bieganie. Na pierwsze giepeesowe psikusy, nie musieliśmy długo czekać, gdyż już po 3 kilometrach zegarek zaczął wskazywać dziwne kierunki, ale na szczęście wcześniej przeanalizowałem trasę i odrobinę orientowałem się w terenie, po którym się poruszaliśmy. W sumie bez większych komplikacji, poruszaliśmy się po lesie, do około 20 kilometra. Nawet przez myśl nam nie przeszło, że za chwilę zegarek zacznie wprowadzać zamęt, jak prezes pewnego ugrupowania politycznego.
Już nie pamiętam ile razy kluczyliśmy po ścieżkach i górkach, bo okazywało się, że biegniemy nieodpowiednią drogą. Na szczęście bieganie w lesie ma swoje uroki i za każdym razem pomyłka wiązała się z niesamowitymi widokami.
Kilometry jak zwykle uciekały bardzo szybko, co pewne było też spowodowane żywą dyskusją przez cały czas trwania biegu. Do wczoraj żyłem w przeświadczeniu, że to ja jestem największym gadułą na świecie. Jednak Martyna w tej dyscyplinie, przejęła moją niesłusznie noszoną koszulkę lidera ( btw. Droga Koleżanko, to jest pozytyw, dlatego nie zaklejaj sobie ust, gdy będziemy razem biec 100 km ). 30 klilometr i nagle zmieniamy otoczenie, a wraz z nimi zaczyna się coraz większa samowolka zegarka, który miał być dla nas drogowskazem, pomocą. Stoimy na rozdrożu a zegarek pokazuje, że jesteśmy 12 km od kursu, co sprawia, że moje oczy przybierają rozmiary przepiórczego jaja. Obracam się w lewo, dystans do wyznaczonej trasy zaczyna wariować, a wskazówka zaczyna się kręcić, raz w lewo, raz w prawo. Zaczynamy biec na tzw”czuja” i na szczęście udało mi się rozpoznać okolicę, w której już bywałem. Trasa zaczyna przybierać bardziej cywilizowaną formę i poprzez polne drogi, dziurawe asfalty, docieramy do wału, który oznacza, że za nim będzie Wisła (niestety nie było jej tam ).
Powoli zaczynamy kojarzyć tereny i krajobrazy, ale w kluczowym momencie, gdy powinniśmy skręcić w jakąś polną drogę biegniemy cały czas główną drogą, co wtedy wydawało się być najrozsądniejszym rozwiązaniem. Gdy już nie mamy pojęcia, w którym kierunku się udać, posiłkujemy się telefonem komórkowym, który wskazuje nam nasze dokładne położenie. Od tej chwili, nie przejmujemy się już komunikatami na zegarku i biegniemy do głównej drogi, którą pokonywałem już setki razy. W końcu docieramy do Grudziądza, co niewątpliwie mnie ucieszyło, a Martynę chyba jeszcze bardziej.
Bohater wybiegania ( czyt. zegarek ) sprawił, że moje bieganie zakończyło się po 58 kilometrach ( podejrzewam, że było ich więcej, bo kilka razy gps zwariował ), a Martyna dobiegła do domu, gdzie wyświetliło jej się 61 kilometrów na zegarku. Zakończenie biegania, zostało w bardzo miły sposób zaakcentowane, przez Panią w sklepie z ekologiczną żywnością, która rozpoznała mnie jako Vegnerata i zachwalała ptasie mleczko z chia. Nie będę wydarzenia ubierał w sztuczną kokieterię i przyznam szczerze, że to bardzo miłe. Jeśli wyżej wspomniana Pani czyta tego posta, serdecznie ją pozdrawiam. Pamiętać jednak trzeba, że jeśli człowiek chce przebiec troszkę więcej niż maraton, musi posiłkować się konkretnym paliwem. W tym przypadku sponsorem poważnej dawki paliwa, była bardzo oryginalna zapiekanka makaronowa, o której w kilku zdaniach opowiem teraz.
- makaron rigatoni ( około 1 i 1/4 opakowania )
- 2 szklanki nerkowców,
- 15 suszonych pomidorów z zalewy,
- sok z połowy cytryny,
- ok. 2 szklanki wody,
- 2 łyżeczki koncentratu,
- 1 łyżeczka oregano,
- pieprz, sól,
- 1 pęk bazylii,
- 4 łyżki skrobi ziemniaczanej, wymieszane z 4 łyżkami wody.
- Nerkowce zalewamy wrzątkiem i odstawiamy na godzinę.
- Makaron gotujemy ok. 5-6 minut i po odsączeniu, przelewamy zimną wodą.
- Po wystudzeniu makaronu, układamy go w tortownicy wyłożonej papierem do pieczenia ( 24cm ). najlepszą metodą jest przechylnie jej i robienie tego pod kątem. Wbrew pozorom, cały zabieg przebiega sprawnie.
- Nerkowce odsączamy, i wrzucamy z pozostałymi składnikami do blendera i miksujemy na gładką masę.
- Masę wlewamy do naszego makaronu, starając się wypełnić każdą rurkę. Od czasu do czasu uderzamy ( delikatnie ) tortownicą o blat by sos się równomiernie rozprowadził. Na sam koniec możemy wrzucić na wierzch kilka oliwek czarnych ( opcjonalnie ).
- Pieczemy przez ok. 25 minut w piekarniku rozgrzanym do 180 stopni ( termoobieg ).
W zasadzie mógłbym ten post zakończyć bez zbędnych komentarzy z mojej strony, ale nie byłbym sobą, gdybym choć słowa nie wcisnął. Głupio tak jakoś wygląda tekst zakończony rurką makaronu, nabitą na widelec, dlatego życzę Wam udanego popołudnia, oraz smacznego 🙂
Pierwszy raz widzę takie cudo z makaronu ! Wygląda przepięknie !!! : ))))))
Genialnie wygląda 🙂 Niech ja nabędę piekarnik wreszcie … wpadnę na blog i będę próbować przepisów 🙂
Wygląda świetnie, nigdy bym nie wpadła na taki sposób podania!