ULTRAMARATON SZCZECIN – KOŁOBRZEG czyli o tym jak boli uśmiech
Dziś dotarła do mnie długo wyczekiwana koszulka, upamiętniająca start w ultramaratonie na dystansie 151km ( Szczecin – Kołobrzeg) . Bieg bardzo wyjątkowy , trudny , pozostający w głowie zapewne do końca życia. To właśnie na trasie tego biegu poznałem fantastycznych ludzi i było mi dane dzielić z nimi chwile , które będę wspominał bardzo długo. By jeszcze raz powrócić do tego co się ze mną działo, zapraszam do mojej relacji:
Poniższą relacje jak i kilka innych można przeczytać na stronie www.pasjaczyniwolnym.pl
„Na tym biegu skupie się trochę bardziej podczas pisania. Nie ukrywam, że każdy bieg jest dla mnie bardzo ważny, ale ten w sumie nie wiedzieć dlaczego, szczególnie. Po raz pierwszy pomysł przebiegnięcia 147 km narodził się 2 lata temu, jeszcze przed startem w biegu 12 godzinnym. Wraz z moją ówczesną mentorką i zarazem trenerką, snuliśmy szeroko zakrojone plany startowe. Logistykę mieliśmy już dopracowaną, wszystko ogarnięte, etc., etc… jednak z powodów zdrowotnych Wioli i mojej obawy, że się sam zagalopuje, start przeszedł koło nosa. W tym roku postanowiłem to zmienić, wystartować, pokonać dystans, za siebie, za Wiolę, za nas…

6 czerwiec, godz. 18:00 z Placu Zamkowego w Szczecinie na trasę ultramaratonu wyruszyła grupa 175 biegaczy i piechurów. Dla biegaczy przewidziano limit 24h na pokonanie 151km, uczestnicy rajdu pieszego musieli się zmieścić w czasie 48 godz. Na starcie czekał na mnie człowiek – orkiestra Wojtek Kępka, z którym umówiłem się, że odprowadzi mnie do rogatek Szczecina. Była to świetna okazja by zamienić kilka słów, wcześniej mieliśmy tylko okazję porozmawiać przez komunikator. Wojtek – bardzo pozytywna postać, pomysłodawca i organizator Wieczornego Biegania w Szczecinie. Co tydzień na te spotkania przychodzi grubo ponad 200 biegaczy. Wielkie WOW dla tego gościa, nie każdy potrafi przyciągnąć tak liczną grupę ludzi. Razem biegliśmy do 20 km, przez niespełna 2 godziny mieliśmy okazję by pogadać i na koniec przybić pionę.

Wojtek dziękuję za te kilometry z Tobą, bardzo szybko uciekły, 12 kilometrowy odcinek który pozostał do pierwszego punktu był gehenną. Wysoka temperatura, wilgotne powietrze i bezlitosne muchy. Gdy tylko na chwile zwolniłem lub zatrzymałem się, zewsząd nadlatywały czarne, upierdliwe stworzenia. Do Sowna na 32 km dotarłem po 3 godzinach. Czułem się fatalnie, nie miałem pojęcia co się ze mną dzieje, wyglądałem podobno jakbym się czymś struł, oblewał mnie zimny pot. Nie wyobrażałem sobie jak będą przebiegały kolejne kilometry, a pozostało ich do mety niespełna 120. Zjadłem w pośpiechu bułki, popijając je colą, uzupełniłem bukłak i naprzód. Pełen obaw wyruszyłem przed siebie. Na trasie z Sowna do kolejnego punktu poznałem trójkę biegaczy z Olsztyna Martę, Krzyśka oraz Pawła. Bardzo pozytywni ludzie, od razu załapaliśmy wspólny język, lecz nie wiedzieć dlaczego z akcentem białostockim 😉 W rewelacyjnych humorach przemierzaliśmy kolejne kilometry, zapomniałem o tym, że jeszcze przed chwilą czułem się fatalnie.
Dotarliśmy do punktu położonego w Maszewie by po raz kolejny uzupełnić bukłaki , posilić się i odrobinę odsapnąć. Byłem tak naładowany adrenaliną, że aż mnie wyrywało do przodu. Kilka minut postoju i trzeba było wrócić na trasę. Tym razem wyruszyliśmy już w nieco bardziej rozbudowanym gronie 8 osób, dołączyli do nas Andrzej ( Prezes Akademii Biegania Grudziądz) oraz Krzysztof ( członek Klubu Biegacza Maniac z Poznania) i 2 kolegów, których imion niestety nie pamiętam. Bardzo pozytywną postacią okazała się dziewczyna czekająca na nas na trasie z wafelkami, które wręczyła każdemu i odprowadziła nas do rogatek. Ściemniło się, trzeba było rozświetlić uciekające kilometry „czołówkami”. Postanowiliśmy oszczędzać siły przyjmując taktykę 25 min biegu przeplatanego 1 km marszu. Rewelacyjny sposób by choć odrobinę odpoczęły mięśnie zmęczone dystansem i trudnym terenem.

Atmosfera biegu rzec by można kabaretowa. Bardzo ułatwiała nam wspólny bieg, wyścig tekstów jak na festiwalu bzdur. Na krótko przed Nowogardem towarzystwo zaczęło się wykruszać, ale do punktu dotarliśmy pełnym składzie. Tutaj już nie było tak wesoło, niektórzy z nas już odczuwali zmęczenie, pierwsze bóle przeciążeniowe, problemy gastryczne. Zegarki też już raczej wskazywały czas grubo po dobranocce, stąd też znużenie i odczuwanie chłodu było nieco większe. Każdy z nas jednak wiedział na co się pisał, więc nie było czasu na mazanie się, trzeba było ruszać dalej. Tym razem nasz skład był już tylko 6 osobowy, odprowadzany przez Joannę pielęgniarkę (VRC) do trasy wylotowej.

Zniknęliśmy w ciemności i dalej klepaliśmy swoje kilometry. Po drodze, gdy już humory nie były tak energiczne jak kilkadziesiąt kilometrów wcześniej, zdałem sobie sprawę, że bieganie w takich okolicznościach przyrody z odtwarzaczem mp3 byłoby grzechem. Uświadomiłem sobie, że podążamy do następnego punktu w akompaniamencie ptasiego koncertu – cudo ! Dobiegając do punktu w Płotach, ścigaliśmy się ze swoim sennym nastawieniem i wstającym słońcem. Serwis na 95km położony był przy barze, gdzie można było nabyć ciepły posiłek, kawę lub gorącą zupę. Tutaj zapadły kluczowe decyzje. Marta postanowiła biec dalej, nie robiąc już takich przerw. Krzysiek i Paweł zdecydowali, że pobiegną jeszcze wolniej. Został Andrzej i ja. Postanowiliśmy, że pobiegniemy dalej, wcześniej ustanowioną taktyką z tym że widełki naszej biegowej przeplatanki były już nieco inne. To co czekało na nas na tym odcinku zaważyło chyba na całości tego biegu. Po 100 km biegu mieliśmy przed sobą kilka niemałych podbiegów i trasa usłaną kamieniami, która najpierw zmasakrowała, a na końcu zabiła stopy. Czułem, że pod nimi wyhodowałem już sporych rozmiarów pęcherze. Przerwy na marsz pomiędzy odcinkami biegowymi były coraz dłuższe z racji ciężkiego terenu i nie wróżyły nic dobrego. Chcąc nie chcąc postanowiłem biec dalej, życząc Andrzejowi powodzenia, poleciałem do następnego punktu. Upał niemiłosiernie już się dawał we znaki, a przede mną jeszcze maraton do pokonania. Do punktu we wsi Brojce dotarłem po ok. 14 godzinach. Po krótkim odpoczynku przy kawie i drożdżówce, zmianie koszulki, postanowiłem wyciągnąć odtwarzacz mp3 i pobiec dalej. Metoda na kilometry była sprytna: jeden utwór w biegu, drugi utwór w marszu, sprawdzało się to idealnie i tak dotarłem do Byszewa położonego na 132 km trasy. Szybkie posilenie, rozmasowanie zbitych już mięśni łydek i trzeba było ruszyć dalej.

Do mety pozostało mi jeszcze 19 km, a przy promieniach słonecznych smagających moje czoło nie było to łatwe zadanie. Metoda była ta sama, skuteczna, przeplataniec utworów spisywał się na medal. W okolicy 140 km czekał na mnie Łukasz Ihnatowicz z wodą, zatrzymałem się z nim na chwilę, napiłem się i na tym skończyła się sielanka. Gdy postanowiłem ponownie biec, pęcherze które miałem pod stopami sprawiały wrażenie jakby miały za chwilę pęknąć. Rozsądek musiał wziąć górę, postanowiłem przemaszerować do mety pozostałe kilometry by nie dopuścić do zdarcia tych pęcherzy. Ten marsz był chyba najdłuższym marszem jaki musiałem wykonać, bynajmniej wtedy go tak odczuwałem, bo gdy spojrzałem na międzyczasy kilka dni później, wyszło na to że prawie tyle samo czasu zajmowało mi przemierzanie takiego odcinka gdy biegłem (?) O godz. 13:43 osiągnąłem swój cel META – Sanatorium SAN Kołobrzeg, zajmując 29 m-ce w OPEN z czasem 19 godzin 43 minuty. Co odczuwałem gdy już przekroczyłem linię mety? Przede wszystkim szczęście, dumę, spełnienie… targały mną tylko pozytywne emocje, o zmęczeniu przypomniałem sobie dopiero gdy opuszczałem hol sanatorium jakąś godzinę później. Kolejny wyścig ze sobą ukończony, czas na kolejne wyzwanie do którego przystąpię już we wrześniu…

Dystans 151 km ofiarowuję mojej serdecznej przyjaciółce Wioli, tak jak napisałem wcześniej to miał być nasz wspólny bieg… no i był. Był to toast za jej zdrowie, następny taki wypiję razem z nią. Chciałbym bardzo podziękować Magdzie, która zapewniła mi suport w trakcie biegu, dzięki jej kanapkom i coli energia powracała na każdym przepaku. Specjalne podziękowania dla Drużyny Wilka i Czarownicy Marty (chciałbym z Wami jeszcze raz pobiec, kolejne 150, lub 200 ?). Dziękuję Andrzejowi z Akademii Biegania Grudziądz, z którym było mi dane biec przez dłuższy czas – wspieraliśmy się wzajemnie, to bardzo ważne na trasie. Dziękuję Wojtkowi i Łukaszowi, bardzo mi pomogliście będąc ze mną na dwóch najcięższych dla mnie odcinkach. Podziękowania dla Wojtka „Kudłatego” – emanuje tak dobrą energią, że powinien stać na każdym punkcie i przekazywać pozytywne wibracje. Dziękuję członkom Pasja Czyni Wolnym i Klub Biegacza Grupa Malbork za wspieranie. Serdeczne podziękowania dla ludzi z Virtual Runner Club – Jesteście wielcy, przekazujecie moc. Jeśli kogoś pominąłem w podziękowaniach, bardzo przepraszam, dziękuję wszystkim, którzy byli w tym dniu ze mną lub trzymali kciuki wspierając mnie na odległość. Pozdrawiam – Przemek.”