Na dworze było strasznie duszno, a ja jak co tydzień w sobotni poranek, wybrałem się na lokalny spęd owocowo-warzywny. Żar lał się z nieba, a ja nie wiedzieć dlaczego wychodząc z domu, założyłem kurtkę, które teraz zwisała na mym przedramieniu. Co prawda nie ważyła 10 kg, ale wiedziałem, że gdy za chwilę będę wracał obładowany siatami, przekroczę strefę komfortu i będę ją przerzucał z ręki do ręki. Jak pilot samolotu rozpoznawczego, wykonałem pierwsze okrążenie pomiędzy straganami, by ocenić asortyment. Gdy wychodziłem z drugiego kręgu, w moich siatach były już pomidory, kalafior, fasolka szparagowa i koper, który wystawał jak maszt żaglówki. Wkurzał mnie, ocierając się co chwilę o mnie, ale był mi bardzo potrzebny, więc nie robiłem z tego powodu scen. Nie wiem, którą już nabijałem pętlę, ale w pewnym momencie moją uwagę przykuł mały, zielony jegomość. Siedział z kumplami na skrzynce i zerkał w moją stronę. Choć nie widziałem go już kilka lat, pamiętam go z czasów dzieciństwa, gdy spotykaliśmy się przy krzaku na pobliskich ogródkach działkowych. Często żartowaliśmy z mizernego owłosienia, które pokrywało jako ciało, a on to ripostował, wbijając nas w ziemię. Widząc nasze skwaszone miny, to on się śmiał ostatni. Zawsze wygrywał. Postanowiłem odświeżyć tę znajomość i choć byłem już solidnie przeładowany siatkami, zabrałem go do domu, by odświeżyć naszą starą przyjaźń. Tak, to był on…w moim domu ponownie zagościł Agrest.
Tu mnie znajdziesz