W tym tygodniu ponownie zostałem słownie wystrzelany po pysku, a na czoło mi przyklejono kartkę z napisem „hipokryta”. Po ostatnim poście z kaszanką powrócił do mnie jak bumerang temat nazewnictwa potraw. Z uporem maniaka będę się trzymał swego i co jakiś czas na blogu będzie wskakiwać: kiełbasa, salceson, kotlet, klops, czy też inna namiastka mięsnej potrawy. Po raz pięć tysięcy pierdyliard trzydziesty czwarty, będę tłumaczył, dlaczego tak robię i być może po kolejnym wywodzie do niektórych dotrze, skąd u mnie takie zabiegi. Dlaczego idę pod prąd, zderzając się z tradycjonalistami? Skąd u mnie chęć wkurwienia 3/4 mięsożernej społeczności? Otóż nie chodzi tutaj o żadną rewolucję ani tęsknotę za mięsem. Dla mnie odtwarzanie smaków mięsnych jest jak eksperyment, zdobywanie kolejnego doświadczenia. Zakończenie tych działań sukcesem jest dla mnie nagrodą. Drugim powodem są osoby, które z powodów etycznych, zdrowotnych nie mogą jeść mięsa/produktów odzwierzęcych i brakuje im tych smaków. Dlaczego więc im nie pomóc, nie wyjść im naprzeciw? Nie czarujmy się! Większość z nas została wychowana na tłustym menu naszych babć. Jeśli rezygnujemy z jedzenia mięsa z powodów, o których wspomniałem powyżej, łatwiej nam jest wytrwać w postanowieniu. Po co więc sobie utrudniać, jeśli można ułatwić? Jak dla mnie kiełbasę mogę nazwać „śródwziernia brzuszna tremplowana poprzecznie” (nie wiem co to, ale fajnie się słyszy), ale nie ukrywam, że lubię trochę dolać oliwy do ognia. Pozdrawiam wszystkich miłośników gównoburzy, którą ocieka nazewnictwo potraw.
Tu mnie znajdziesz