Choć to był dopiero początek podróży, miałem wrażenie, jakbyśmy jechali co najmniej pół dnia. Głód, który pojawił się znienacka, zaczął wyrywać mnie z fotela pasażera, przyklejając do szyby, w poszukiwaniu jakiegoś baru. Gdyby nie fakt, że usta trzymałem daleko od szklanej zapory, wyglądałbym jak glonojad, miarowo przesuwający się po ścianie akwarium. Czułem się jak w podstawówce, gdy od razu po wejściu do autokaru wyciągałem kanapki przygotowane przez rodzicielkę. Tym razem nie byłem tak dobrze przygotowany logistycznie i jedyne co mogłem zjeść to przepełnione głodem myśli. Musiałem je przełykać i natychmiast przetrawić, by nie oszaleć. Nagle mym oczom ukazały się znajome złote łuki, które znałem bardzo dobrze, nie tylko z opowieści. Wrzasnąłem wręcz na ich widok, jednocześnie zmuszając kierowcę do zjazdu w prawo. Wbiegłem do środka i bez zastanowienia zamówiłem swój ulubiony zestaw na zabicie głodu. Warto zaznaczyć, że do najmniejszych nie należę, to i ilość zawiniątek na tacy była spora. Kilka bułek wypełnionych mizernej jakości kotletem i serem, który ociekał tłuszczem jak karkówka na grillu, zniknęło w mgnieniu oka. Zamiast poczekać na uczucie sytości, włożyłem do ust rurkę i pociągnąłem solidny łyk waniliowego mlecznego napoju. W połowie półlitrowego kubka czułem się, jakbym dobijał gwóźdź nasycenia. Poczułem, że głód na chwilę odszedł….
Na szczęście to obrazek sprzed kilku lat. Choć czasem spotykam się ze znajomym głodem, nie wracam już do zapychania się jedzeniem bez żadnej wartości. Wolę poświęcić kilkadziesiąt minut w ciągu dnia i przygotować sobie zestaw burgerów, warzyw i cholera wie czego jeszcze. Od kilku lat wolę jeść zdrowiej, smaczniej, świadomie.
Tu mnie znajdziesz