W domu ostatnio bywam tak często, że nawet jegomość, który mieszka od jakiegoś czasu obok, zaczepia mnie przed drzwiami tekstem: „…a sąsiad to chyba nowy?” Doskonale zdaje sobie sprawę, że mógłbym częściej zaglądać do własnej kuchni i więcej czasu spędzać w biegu, ale wydając książkę, miałem świadomość, że czeka mnie ostre naciąganie i zaginanie czasoprzestrzeni. W związku z tym, że od dziś znów wyjeżdżam na kilka dni, musiałem przyrządzić cokolwiek na zbliżające się Święta. Nie miałem za bardzo czasu na większe zakupy, więc skupiłem się na stworzeniu pasztetu z tego, co miałem na podorędziu. Poszukiwania rozpocząłem od lodówki, z której na pierwszym planie zerkały na mnie nienachalnej urody pieczarki. Kącki moich ust na ich widok, zaczęły kierować się w stronę oczodołów, gdyż w głowie zaczęła się rodzić wizja. Pamiętałem też o słoneczniku, który przy każdym otwarciu szuflady, ostentacyjnie wysypywał się z opakowania, dając do zrozumienia, że powinien się znaleźć w pojemniku. Zebrałem go do kupy i położyłem obok niezbyt urodziwej pieczarki. Kątem oka widziałem, że po mojej prawicy, nagle powstało jakieś poruszenie i dziwny gwar w skrzynce z warzywami. Odgarnąłem „reklamówki-żulówki” (cienka torba foliowa, niejednokrotnie występująca z logotypem dyskontu spożywczego) i ujrzałem warzywny krąg. Choć nie były już pierwszej świeżości, stwierdziłem że ładnie się będą komponować z równie wymęczonymi pieczarkami i rozwydrzonym słonecznikiem. Jako że jestem niepisanym liderem w obrabianiu cebuli, nie wyobrażałem sobie tego melanżu bez niej. Jak zwykle przesadziłem z proporcjami i gdy zbliżała się godzina spotkania z Morfeuszem, uświadomiłem sobie, że jestem sam w domu i muszę ogarnąć ten słonecznikowo – jaglany syf. Jestem niewsypany, ale kanapka z pasztetem rekompensuje wszystko.
CZYTAJ WIĘCEJ
Tu mnie znajdziesz