Czując, że jadę już na resztkach paliwa, siadam przed komputerem i zaczynam klepać dla Was przepis. Wczoraj zdeklarowałem się, że pojawi się jakaś receptura, więc nie zrobię z pyska pewnej części ciała, dalej nazywanej dupą. Przedstawię smarowidło, które od kilku tygodni króluje w mojej kuchni. Jeśli treść tego wpisu nie będzie spójna, wybaczcie, proszę. Dzisiejszy dzień wyszarpnął ze mnie całą moc. Nie o tym jednak będzie dziś mowa, lecz o tym, co przez przypadek udało się stworzyć w kuchennym zaciszu. Rzecz będzie traktować o paście. Tak, o paście właśnie, która średnio co drugi dzień ląduje na kanapkach. Pewnego pięknego dnia, otworzyłem lodówkę i dostrzegłem w jej narożniku, smutną kostkę wędzonego tofu. Kilka dni wcześniej nadszarpnąłem nieco z tego produktu. Obok w pojemniczku, dostrzegłem smażony szpinak, który widać był już na wykończeniu. Nie wyglądał zbyt dobrze. W związku z tym, że nie lubię wyrzucać żadnej żywności, postanowiłem wrzucić wszystko do jednego pojemnika i zmiksować. Już przy pierwszym kęsie, wiedziałem, że znam ten smak. Zdawałem sobie sprawę, że pamiętam go z czasów bardzo odległych, kiedy to jeszcze na stojąco wchodziłem pod szafę. Podskoczyłem na krześle, gdy nagle przez moją głowę przeleciało słowo „wątrobianka”. Już następnego dnia, kompletowałem składniki, by to smarowidło nie tylko przypominało PRL-owski produkt, lecz był w smaku identyczny. Nie lubię siebie oceniać, ale w tym przypadku stawiam sobie ocenę celującą.
- 1 kostka wędzonego tofu (Lidl),
- 300 g pieczarek,
- 1 cebula,
- 2 ząbki czosnku,
- 2 łyżki majeranku,
- 1 łyżeczka papryki wędzonej,
- 1 łyżeczka sosu sojowego,
- pieprz,
- sól,
- olej z pestek winogron.
- Pieczarki podsmażamy na oleju z cebulą i czosnkiem.
- Tofu rozdrabniamy i miksujemy z pieczarkami na gładką masę.
- Doprawiamy.
- Podajemy ze świeżym lub gillowanym pieczywem i kiszonym ogórkiem.