Plany dotyczące startu w Zielonej Górze zmieniały się jak w kalejdoskopie i przemierzając pola aprobaty i rezygnacji, w rezultacie stanąłem na starcie. Pierwsza decyzja zapadła, jeszcze w zeszłym roku, po otrzymaniu informacji od Agaty, która nas namawiała do tego biegu. W późniejszym czasie, postanowiłem jednak odpuścić ten start, by na początku sezonu nie eksploatować organizmu. Kluczowa decyzja jednak zapadła, po mojej rozmowie z „biegowym ojcem” Jankiem Pobłockim, który poinformował mnie, że również się tam wybiera. Stwierdziłem, że jeśli pobiegnę zachowawczo, mogę to potraktować jako świetny trening. Klamka zapadła, więc trzeba było nabić trochę kilometrów. W trakcie przygotowań poznałem Martynę, prowadzącą bloga KATwoman, z którą przyszło mi zrobić 60 kilometrowe wybieganie na 2 tygodnie przed startem. Plan był taki, że w Zielonej Górze pobiegniemy razem i postanowimy się zmieścić w 12 godzinach. Na tydzień przed wyjazdem, zadzwonił do mnie Wiktor z Gdańska, który również miał wystartować, ale wykluczyła go kontuzja kolana. Zostało mi postawione zadnie, by znaleźć kogoś na jego miejsce ( i tu zaczyna się fenomenalna i spontaniczna historia Jacka ). Tego samego dnia, gdy otrzymałem info od wyżej wymienionego Wiktora, w jednym z dyskontów spożywczych spotkałem Pana J., któremu już kiedyś proponowałem start w Ultramaratonie Nowe Granice. Oczywiście nie omieszkałem ponownie rzucić tak atrakcyjnej oferty, dokładając do tego pakiet startowy. Po krótkich wahaniach i sztuczkach, decyzja zapadła, ekipa się powiększyła. Do Zielonej Góry wystartowaliśmy około 13 tej z Grudziądza, w towarzystwie Hani i Janka. W środowisku biegowym nie trzeba przedstawiać tej pary, gdyż można ich zobaczyć na prawie każdych zawodach na dystansie powyżej maratonu. Poza szaleństwem biegowym, emanują niesamowitą energią i poczuciem humoru.
Nie po raz pierwszy przyszło nam podróżować w takim składzie, dlatego o atmosferę i dobre nastroje nie musieliśmy się martwić. Po kilkugodzinnej podróży dotarliśmy do Zielonej Góry, gdzie udaliśmy się do biura zawodów by odebrać nasze pakiety startowe i zgarnąć Martynę. Ta czynność poszła nam sprawnie, czego nie można powiedzieć o odprawie i sprawdzeniu obowiązkowego wyposażenia, które postanowił sprawdzić organizator po godzinie 20:00. Myślę, że takie rzeczy powinny być kontrolowane przy odbiorze pakietu startowego, co pozwoli uniknąć zamieszania i niepotrzebnej nerwówki wśród zawodników. Ten drobny szczegół mieści się w granicach tolerancji.
Następny dzień, godzina 6:00 grubo ponad 100 biegaczy stanęło na starcie by pokonać dystans 103 kilometrów. Tłum oczywiście jest większy, gdyż oprócz nas startowały sztafety 2 i 4 osobowe, które zmieniały się na trasie. Odliczanie…10,9,8….3,2,1..START. Lecimy zmagać się z własnymi słabościami, poznać nowe tereny, zaprzyjaźnić się z bólem. Dla mnie to nie jest pierwszy raz, ale obok mnie biegnie dwójka debiutantów, gdyż zarówno Martyna jak i Jacek, jeszcze nie przebiegli dystansu 100 km. Oczywiście na początku porywa nas tłum, choć startujemy, prawie że na końcu. Biegnie się bardzo lekko, choć nie ukrywam, że zbyt duże tempo poleciało jak na sam początek.
Staram się zwalniać, ale nogi cały czas wyrywają do przodu, Martyna utrzymuje się gdzieś po mojej lewicy, a Jacek biegnie zachowawczo z tyłu. W sumie nie ma się co dziwić, gdyż dwa tygodnie wcześniej przebiegł 65 km TUT w trudnym terenie. Szacunek dla niego, że postanowił z nami wystartować. Kilometry uciekają, jak dla mnie jest to wymarzony dzień na start, wyśmienita pogada, a i okoliczności przyrody są bardzo sprzyjające.
Cały czas przemieszczamy się w terenie leśnym, gdzie słońce zapewnia nam niesamowite widoki. Starając się skupić na biegu pożeramy je kątem oka i ładujemy akumulatory. Nie mogłem odpuścić takich okazji i tak jak zwykle, latam z aparatem jak japoński turysta.
Pokonujemy kolejne kilometry, mijamy pola lasy, a na zegarkach biegowych co jakiś czas zmieniają się liczby pokazując kolejne dziesiątki. Widzę, że Jacek cały czas zachowawczo nabija swoje kilometry, a Martyna już nie jest tak uśmiechnięta jak a początku. Odrobinę trzeba było zweryfikować prędkość i zaciągnąć hamulec ręczny. Przepraszam Was Kochani za ten szybki początek, ale miałem dzień konia.
Z drugiej strony gdy przyszedł mocny kryzys, byliśmy już za połową, dlatego krócej niż inni musieliście się z nim zmagać. Punkty kontrolne były usytuowane średnio co 20 kilometrów, po trzecim z nich, gdzieś około 67 kilometra, Martyna łapiąc kolejny oddech i wiatr w żagle, pognała nieco szybciej do przodu, my z Jackiem biegniemy wolniej by wystarczyło „paliwa” do mety. Pada oczywiście propozycja ze strony Jacka, bym pobiegł szybciej, ale cóż…to ja namówiłem, więc nie zamierzałem kolegi zostawić na pastwę losu.
Martyna dobiega do punktu na 80 kilometrze i informuje nas, że biegnie dalej, gdyż obawia się zastygnięcia w bezruchu. Mamy do niej około 20 minut straty, ale nie mamy się co spieszyć gdyż biegniemy z bardzo dużym zapasem startowym. Fantastyczna pogoda, która towarzyszyła nam przez cały czas na trasie zbierała również swoje żniwo. Słońce zaczęło topić śnieg, zmarzniętą ziemię i w większości musieliśmy poruszać się w błocie, co sprawiało, że obuwie nie stawało się lżejsze.
Docieramy do punktu, z którego niedawno wybiegła nasza koleżanka, tam robimy odrobinę dłuższy postój, gdzie Jacek postanawia zmienić skarpety. Okazuje się, że na ksywkę Bąbel, którą dostał poprzedniego dnia sumiennie sobie zasłużył. Na jego stopach wyszło już kilka pęcherzy, a na kostce pojawił się krwawy ślad po obtarciu. Do mety pozostało nam jeszcze 23 kilometry, więc nie było litości, trzeba było dalej nabijać kilometry. Ustaliliśmy zasadę, że pokonujemy 2 km biegiem, a około 300-500 m idziemy. Sprawdzało się to do momentu, gdy Jacka zaczęły opuszczać siły. Rozumiem go doskonale, to samo przeżywałem gdy biegłem swoje pierwsze 100 km. Warto dodać, że teren choć był płaski, nie należał wcale do łatwych. Z czasem jednak, ta zasada przestaje obowiązywać i musimy robić coraz częstsze przerwy na szybki marsz, gdyż boli już wszystko: zęby, uszy, głowa łokcie, nogi, rzęsy i paznokcie. Tłumacze swemu kompanowi, że im dłuższe będą przerwy na marsz, tym częściej organizm będzie się tego domagał, próbuję mu wytłumaczyć zasady zaprzyjaźniania się z bólem. Oczywiście na tym etapie, głowa już nie przyjmuje takich tłumaczeń, nie pomaga też zbytnie kłamstwo, że mnie też wszystko boli. Sypią się w moją stronę różne epitety, jednakże cały czas przesuwamy się do przodu, co niezmiernie mnie cieszy. Po drodze nawiązujemy nowe znajomości, które mam nadzieję przetrwają lata, gdyż wymieniliśmy się numerami kontaktowymi bo coś zaiskrzyło.
Gdy docieramy do ostatniego punku kontrolnego, na 5 km przed metą, zastaje nas mrok i musimy ponownie wyciągnąć z plecków latarki czołowe. Martyna jest już na mecie (11:25) i czeka na nas. Biegniemy po omacku, potykając się o korzenie i topiąc obuwie w kolejnych roztopach. W rezultacie docieramy na metę z fantastycznym wynikiem 12:39:00. Hania z Jankiem kończą swoje bieganie chwile po nas, mieszcząc się w ustalonym przez organizatora limicie ( Brawa ! ).
Zmęczenie, krew, hektolitry wylanego potu, a wszystko to ze wspólnym mianownikiem pt. SZCZĘŚCIE. Martyna, Jacek jestem z Was cholernie dumny !!! Składam na Wasze ręce przeogromne gratulacje i przybijam biegową pionę. Odwaliliście kawał świetnej roboty. Dowiedzieliście się już jak to jest zmęczyć zmęczone nogi, jak nauczyć się sterować własnymi myślami i jak zaprzyjaźnić się z bólem. Ból był, jest i będzie – albo go zaakceptujemy, albo po nas !!! Jedno jest pewne, na pewno nie odejdzie, ani też nie zniknie! Z tego miejsca składam serdeczne podziękowania organizatorom, którzy zadbali o świetnie zaopatrzone punkty kontrolne, oraz w szczególności za posiłek wegański, który był dla mnie dużym zaskoczeniem. Właśnie dlatego, zawsze będę stawiał na piedestale imprezy małe, kameralne, gdzie zawodnik nie jest kolejną liczbą, lecz zawodnikiem, człowiekiem i brane są pod uwagę jego potrzeby. Dziękuję wszystkim z którymi mogłem się spotkać, porozmawiać, pobiegać. Świetna impreza ! POLECAM !!! 🙂
Wielkie gratulacje 🙂 Widziałam dziś fotkę pęcherzy na stopach u znajomego po tym Ultra Zielonogórskim 🙂